BOSKI
Tragifarsa
Wszystko tu
osnute jest mgłą tajemniczości. Migoczą amarantowe i ametystowe
iluminacje światła, jak ogniki zaklęte w szlachetnych kamieniach.
Wszystko jest tu ironią siebie. Słowo myśl oszukuje, a konkret
zdradza abstrakcję. Dziwność u granic dzikości. Ale spokój.
PROLOG
IZYDOR: Mój mózg wypełnia Ocean
myśli nudą bladych,
Czuję nad sobą chorą litość
miłosiernych.
Tłum sturamienny zawiścią niweczy
wspólnotę,
Najsamotniejsze: ja. Mam sobie żyły
wypruć ochotę.
Trawię codzienność popychany stale
przymusem dążenia,
Koniecznością czy chęcią – to bez
znaczenia.
Wieczory i poranki, ta sama myśl mnie
trapi,
Kiedy wreszcie grom w me ciało trafi?
Uwolni duszę, uniewinni czucie
zmysłów.
GENIUSZ: Dosyć, dosyć tych pomysłów!
IZYDOR: Kimże jesteś eteryczny bycie?
GENIUSZ: Wpierw przyjrzyj mi się
należycie.
IZYDOR: Postać twoja znana mi zapewne
ze snów.
GENIUSZ: A on zamglony swoje znów.
Powiedz Izydorze twoje snem
oczarowanie..
IZYDOR: Ty w moim śnie – na
latającym dywanie
Leciałeś przestworzami
Błękitami, lazurami,
I krainy baśniowe zwiedziłszy,
Usiadłeś przy mnie – bliższy
Wówczas o setki pospiesznych mrugnięć
oczami,
Spojrzałeś wzrokiem diabelskim,
jakim szatani
Patrzą, albo szaleńcy w malignie,
Usiadłszy – wymówiłeś swe imię.
GENIUSZ: Geniusza Filologa!
IZYDOR: Zawirowała teatru życia
podłoga!
GENIUSZ: I cóż? Zostałeś sam raz
kolejny?
IZYDOR: Tak, znów. Ja i cień mój
wierny.
GENIUSZ: A przed czym uciekasz, powiedz
Przed czym się schroniłeś?
IZYDOR: Przed złem wszelkim, co go na
ziemi pod dostatkiem.
Chcę ukryć mój smutek cichy przed
prześmiewcami,
Co pieniądzem się żywią, nie
uczuciami.
Widzę to
przecież, nie przypadkiem
Jak wielu liczy.
Zyski, procenty,
Opłaty,
dywidendy,
Arytmetyki
rzemiosło ćwiczy.
Pojąć tego nie
jestem w stanie,
Dokąd machina ta
zmierza mój panie;
Opętanie..
Dopada mój umysł
i zamknąć chce oczy.
GENIUSZ: Dlatego powiedz: co ropne
słowa z ust twych toczy.
IZYDOR: Skróć me cierpienie – po co
żyć muszę?
GENIUSZ: O to nie pytaj. Dowiesz się
gdy odnajdziesz duszę.
IZYDOR: Duszę? Słowo to tylko, jak
nieskończoność.
Ponadzmysłowo istnieć. Pragnę w to
wierzyć,
Traumę niszczącą przeżyć.
Właściwie skąd spływającą?
GENIUSZ: Z wielkiej kadzi co się na
świat wylewa.
Żółcią cierpienia. Z nieba
Spadło na ciebie kropel zbyt wiele.
IZYDOR: Też mi banalne twe
tłumaczenie.
Wszak to nieludzkie wręcz położenie.
GENIUSZ: Wyjaśnić ci? To chodźże,
wysoko cię uniosę
W bezkresy błękitu. Śmierci ujrzysz
kosę,
Która z zaświatów nam przysyła
uśmiechy
I cichym gorącym mówi szeptem.
Niestety
Stamtąd dla wielu
już nie ma powrotu,
Nie wiem czy
chcesz postąpić tego kroku?
IZYDOR: Unoś mnie duchu wszelkiej
mądrości –
W gorące czerwienią ramiona Miłości.
Graj w romantyczne mego wnętrza
struny,
Gdzie i nienawiść i melancholia się
kryją,
Unoś mnie duchu w wyżyny dumy,
Gdzie Twórcy
wielcy samotnie żyją.
Pokaż mi świata
uczuć prawidła,
Pokaż mi gmachów
wszelkich spoidła,
Powiedz czy jest
Bóg w błękitach, czy czeka
By karę wywrzeć
na bezbożnego człeka.
Wymów mi słowa o
czarownej mocy,
Oznacz dla godzin
granicę dnia i nocy.
I archaniołów mi
pokaż zastępy
I infernału
piekielne, dymiące odmęty.
Chcę poznać
wszystko, choć trwać niedokonany,
Wszystkiego
doświadczyć..
GENIUSZ: I nie być do końca
pocieszony.
Bo przecież nuda wtedy tylko ci
zostanie,
Lepiej potrzebę jakąś czuć w sobie
drogi panie.
(odlatują, znikają,
koniec prologu)
NA RYNKU
MIEJSKIM SCENA 1
Izydor z Geniuszem wchodzą
na Rynek. Ktoś, gdzieś w tle, z podwyższenia przemawia do tłumu,
zaś bohaterowie podchodzą do Nierządnicy. Wokoło krzątają się
ludzie.
IZYDOR: Czy masz, Geniuszu, coś temu
przeciwko,
Bym zamienił słów
kilka z tą dziwką??
GENIUSZ: Nie, ależ proszę,
Chociaż dziwek nie lubię troszkę.
IZYDOR: Witaj pani, bądź pozdrowiona.
GENIUSZ: Prawdziwa z niej kobieta
wyzwolona.
IZYDOR: Urocza.
GENIUSZ: Włosów nie splata nigdy w
kształt warkocza.
Ale ona nie wie,
Coś tam nóżką w ziemi grzebie.
IZYDOR: Nie słyszała, raz jeszcze
spróbuję.
DZIWKA: Żałuję.
Niestety, nie rozmówię się z wami,
Muszę się zająć własnymi
sprawami.
IZYDOR: Lecz to tylko chwilka mała.
DZIWKA: Będzie cię panie kosztowała.
IZYDOR: Ile żądasz nierządnico?
DZIWKA: Za to, że masz piękne lico
Policzę ci złotą monetę.
GENIUSZ: A ja pójdę poczytam gazetę.
IZYDOR: Ale moment, nie odchodź
nigdzie, wszak
Zapytać chcę ją tylko, czy tak
Swe ciało sprzedając, znać Miłość
można
I uczucia zachować? Powiedz
przydrożna.
DZIWKA: Och, ja jestem najszczęśliwszą
z kobiet, z pewnością
Bo oprócz rozkoszy zwanej Miłością,
Jeszcze pieniędzy do sakiewki wpada,
Zarobek z tego może być nie lada.
Jeśli panienka pięknem i urokiem
grzeszy,
Cóż ponad pieniądz więcej ją
ucieszy?
IZYDOR: Odpowiedz kobieto – monetę
dostaniesz.
DZIWKA: Miłość to coś ponad
słowami..
IZYDOR: Kłamiesz!
GENIUSZ: Izydorze, tak między nami
To ona ma rację.
IZYDOR: Ach, słowa! Tracę orientację
Motoryczną, ach kręci mi się w
głowie..
DZIWKA: Bądźcie tak dobrzy i
odejdźcie panowie.
Dwie
perorki o Miłości
IZYDOR: (zamglony doszczętnie)
To idea: Miłość ująć w słowa,
Zawrzeć ją jako
źródło energii w sobie,
I gdy
wyabstrachowana twej schizy połowa..
GENIUSZ: (wtrącając się)
To chyba w śmiertelnej dobie.
IZYDOR: (spoglądnąłszy mówi
dalej)
W jedną się definicję
złączy-
Pełną i trafiającą w brzmienie –
Jak kaskady znaczeń, strumienie
Myśli
szlifowanych. Każda z nich się kończy
Wygłosem i w eter
ulatuje.
GENIUSZ: O Miłości i ja zaperoruję
Tej nie zakujesz w definicyj nawet
wiele.
Miłość jest jak wysokopienne ziele,
Gdy słońce żarzy i pokropi
deszczyk,
A w trawie upojnej dźwięczy ciepło
świerszczyk.
Miłości nie ujmiesz – to nimfa
eteryczna
Co o świcie i zmierzchu stąpa po
jeziorze
Gładko. To różana królewna
somnambulliczna,
Co kołyszą ją zachody, rozbudzają
zorze.
IZYDOR: Ach, widzę – oczyma
wyobraźni..
GENIUSZ: On tonie, odurzony wizją, w
labiryncie jaźni.
Miłość jest nieuchwytna tak dalece.
IZYDOR: Ja jednak uchwyciłszy ją
przecie..
GENIUSZ: Puściłeś niczym gnuśny
gad.
IZYDOR: Ach, twe słowa sączą jad,
Mój ustrój się wewnątrz ziębi.
GENIUSZ: Cyt, w mowie to my obaj
biegli.
Lecz Miłość to uczucie niewyrażone.
IZYDOR: Zrozumiem może, gdy pojmę
kobietę za żonę.
GENIUSZ: Nie, wątpię Izydorze,
przecie,
Żona jest zawsze równa kobiecie.
Dosyć jednak tej jałowej rozmowy,
Przejdźmy teraz w tok myślenia nowy.
NA RYNKU
MIEJSKIM SCENA 2
IZYDOR: Podejdźmy teraz Geniuszu do
tego
Człowieka w obejściu wyjątkowego.
GENIUSZ: To pisarz – panteista i
romantyk. Nieznany,
A to dlatego, że stroskany
Nieszczęściami, przestał rozmawiać
z kimkolwiek,
Żaden do mowy nie zmusi go człowiek.
Arcydzieło własne wyrzucił w ogień,
Pamiętny to był wśród filologów
dzień.
IZYDOR: Dlaczego milczy? Czy coś z
jego głosem?
GENIUSZ: Ale to dziwne, patrzy na nas
ukosem.
IZYDOR: W pustelnię bezdźwięczną
się zamknął. Czemu??
GENIUSZ: Podejdźmy, pytanie to zadajmy
jemu.
IZYDOR: Powiedzże mistrzu – czemu
milczysz usilnie??
ARTYSTA: Przyglądam się pilnie.
GENIUSZ: Przemówił, co za dziw!
ARTYSTA: Bo zjawił się ktoś godny
mych niw
Izydorze moc w tobie jasnym płonie
blaskiem,
Mowy twe winny być wieńczone
oklaskiem.
Precyzja nazewnictwa twojego języka,
Jądra znaczenia
słów dotyka
I dźwięczy
głosem nieśmiertelnej pamięci..
Nie mówili tak
nawet najdostojniejsi święci.
Dlatego rozedrgam
eter w falę,
Czymś, moi mili,
wam się pochwalę:
Świat znać można
jedynie przez pryzmat słów,
Co mienią się
znaczeniami. I tyle, ile głów –
Tyle prawd
odnajdziesz w ich wnętrzu,
Solucje krążą
wokoło, wirują w powietrzu.
IZYDOR: Tak, słowa mogą mieć wielką
siłę.
GENIUSZ: Dają nowe życie, zatrzaskują
mogiłę.
ARTYSTA: Ja.. mówić zaprzestałem
dlatego,
Że nic do powiedzenia nowego.
A jak się
rozgadam,
To na swój język
wsiadam
I mknę na nim, a
słowa mówią.. mnie.
GENIUSZ: Mistrzu przestań, toż każdy
dobrze wie.
ARTYSTA: Każdy to brzmi jak nikt.
Zgadza się?
A ja będę mówił co chcę i kiedy
chcę!
IZYDOR: (zamyślony nad kwestią:
„słowa mówią mnie”)
Kryształy struktur podświadomości
językowej.
GENIUSZ: (patrząc zdziwiony nowym
zamyśleniem Izydora)
Można by spisać trzy tomy herezji
naukowej.
ARTYSTA: myśl ma w wydźwięku, co
najmniej dwa znaczenia,
Rózniczkowana
czterowymiarowym wariantem jeszcze się zmienia.
GENIUSZ: Po prostu każdy kij ma dwa
końce.
IZYDOR: Setki kijów na podleśnej
łące.
ARTYSTA: I dojdź tu do sensu
prawdziwego..
Geniuszu! Filologu! Czy masz radę
kollego?
GENIUSZ: Ale milczeć?? By nie mówić
na wspak sobie.
ARTYSTA: W ten sposób wolę ducha
żłobię.
Przemyślałszy, ułożyłszy frazę
mą nicuję,
Symbolami nasycam, metaforyzuję.
GENIUSZ: Ej, mistrzu, nie przesadzasz,
Ty zawsze zbyt wiele gadasz.
ARTYSTA: Bo słowa są jak remedium na
te stany,
Gdy całkiem pozbawiony jesteś many,
Słowa kondensują całe dymensje..
IZYDOR: Rozumiem mistrzu twoje
intencje.
GENIUSZ: Nie dziwię się, że milczy –
Szczery do bólu syn wilczy.
IZYDOR: Jeszcze jedno pytanie – o
twoje dzieło.
Powiedz, czy myśl jego przewodnią
wielu pojęło?
ARTYSTA: Nie po to pisałem moje
dzieło,
Aby je wielu pojęło.
Czułem je w sobie jak nowotwór spod
skóry,
Wersety me kreśliłem pod
natchnieniem natury.
Wszechduch, w porywie weny istnienia,
Myśli w jakiś wyższy ład odmienia
–
W chaosie znajdując harmonię.
GENIUSZ: Studiowałeś wnikliwie tę
demagogię.
ARTYSTA: Łączyć sprzeczności taką
mam metodę.
GENIUSZ: I liczyć na fortunę, by
utrafić w modę.
ARTYSTA: Zgodzony paradoks ma tyle
uroku,
Ile dojrzały owoc soku.
„ekstrema się stykają”,
ale forpoczty
rozwoju to dobrze znają.
Taka to właśnie
rola pisarza,
Że nowe
słowo-świat, tak rzadko się zdarza.
IZYDOR: Fenomenalny jesteś w wymowie.
ARTYSTA: Zrównam nawet tobie.
GENIUSZ: Izydor wędruje by słuchać
właśnie.
ARTYSTA: Izydorze, coś ci wyjaśnię.
W łańcuchu pamięci wiecznej jesteś
ostatnim ogniwem
Niesiony na wzgórze Kalliopy myśli
porywem.
Szczytu dobywasz, zleczyłszy myśl
swoją
I jak bohater okuty zbroją,
Okrzyk tryumfalny wydajesz – niemy.
GENIUSZ: Czekając na kolejny przypływ
weny.
IZYDOR: Artysto, powiedz nam jeszcze o
wyzwolonej Sztuce.
ARTYSTA: Primo – nie występuje ona
przeciw konwencjom czy nauce,
Dwa – jest bytem autonomicznym,
samym dla siebie,
Jak ją ująć w słowa – tego nikt
nie wie.
Zrozumieć się nie staraj, bracie,
poczuj,
Podróżą transcendentalną się
rozkoszuj.
GENIUSZ: Podróż to nieodzowny warunek
poznania,
Wiele jest jeszcze spraw do omawiania.
Ale czas nasz ucieka, dalej ruszać
trzeba
Poznać nam więcej zjadaczy chleba.
NA RYNKU
MIEJSKIM SCENA 3
IZYDOR: Wobec tego rozmówmy się z tym
człowiekiem
Co tak prommienistym jaśnieje
uśmiechem.
GENIUSZ: To ziół sprzedawca.
IZYDOR: Many ziemskiej dostawca.
GENIUSZ: Rozmowa z nim może być
ciekawa.
IZYDOR: Zachęta twoja, Geniuszu,
optymizmem napawa.
Zostawmy osoby w tym miejscu uboczne.
GENIUSZ: Dobrze więc, ja rozpocznę:
Witaj przyjacielu,
Czy szepniesz nam coś o zielu?
ZIOŁATY: Powiem ci coś, drogi bracie,
Chociaż czy coś macie
Przeciw, bym zapalił uprzednio.
IZYDOR: W tej materii - nam wszystko
jedno.
ZIOŁATY: Może przypalicie ze mną
Fajki dwie czy niejedną.
GENIUSZ: Nie, ja dziękuję.
IZYDOR: A ja chętnie spróbuję (pali
fajkę)
ZIOŁATY: Przygrzałszy ogniem
materiał.. (pali fajkę)
IZYDOR: Toś mnie, bracie, sobie
zjednał.
ZIOŁATY: Jak Amerykanie rdzenni –
Indianie
Palili fajkę pokoju. Mój panie...
(pali fajkę)
Geniuszu czemuż
to odmawiasz??
IZYDOR: Obserwacją się mnożącą
zabawiasz.
GENIUSZ: Chcę zdekonstruować
upalonych kollegów.
ZIOŁATY: Nie trzeba ci takich
zabiegów,
Wszakże my tobie przyjazną podajemy
rękę,
W dowód zaśpiewam ci piosenkę:
O zielu,
Co je pali wielu,
Nielegalnie..
GENIUSZ: Rymujesz banalnie.
ZIOŁATY: W tym właśnie wielki sens –
słowa prostego
Popularyzacja. Do tego
Legalna marihuana
Zamiast wódki dzbana.
Przecież alkohol, kiełbasa, pety i
kawa,
To zwykłego człowieka codzienna
strawa.
My zaś natury wytwór: KONOPIE,
Chcielibyśmy wpisać w naszą utopię
IZYDOR: Tetrahydrokanabinol –
nadrealizm.
ZIOŁATY: Życia pod władzą karną
fatalizm.
IZYDOR: Niezrozumienie.
ZIOŁATY: Na politycznej arenie.
A cała gałąź infrastruktury,
Czeka na impuls, który
Wprowadzi substancję do rury
Zapalną i eksplozją zieleni
Rzeczywistość odmieni,
W zgoła całkiem znośną,
Gdzie to w parkach rosną
Drzewka jednoroczne.
GENIUSZ: Lecz fakty naoczne,
Są takie,
Że za ziółko w kieszeni –
trafiasz koleś w pakie.
ZIOŁATY: Bo, moi mili, nasza
demokracja,
To zawsze bogatszego racja.
GENIUSZ: Cóż wobec tego?
ZIOŁATY: Właściwie to nic kollego.
Ale gdyby legalizującą przeforsować
ustawę
Można by wówczas co dzień palić
trawę
I cieszyć się choćby
najzwyczajniejszą chwilą.
GENIUSZ: Tak, ziółka z pewnością
czas umilą
Ale przed nami rychła, pod górę,
droga
Dokąd, z rzadka, człowieka prowadzi
noga.
(pożegnałszy się
serdecznie rozchodzą się)
U
PUSTELNIKA
Izydor wespół z Geniuszem,
wspinając się, docierają do domku pustelnika.
IZYDOR: Cóż to za miejsce z tak
rozległym widokiem,
Do którego prędkim wspinamy się
krokiem.
GENIUSZ: To pustelnia pewnego
człowieka,
Ów z pewnością na nas nie czeka,
Ani się nas spodziewa.
IZYDOR: To może go nie ma?
GENIUSZ: Dotarliśmy, to jego chatka na
hali.
IZYDOR: Spójrz widać tam miasto w
oddali.
GENIUSZ: Nie miasto nas tu interesuje.
IZYDOR: Ale co to w powietrzu czuję..
GENIUSZ: Zapach palonego ziela.
IZYDOR: Tu znajdę przyjaciela.
GENIUSZ: Uderzmy w kołatke u jego
drzwi.
(pustelnik wychodzi na próg z fajką
dymiącą i mówi nieszczerze)
PUSTELNIK: Witajcie! Goście moi mili!
Co was sprowadza w progi mej samotni.
GENIUSZ: My tu, przyjacielu, nie
jesteśmy istotni.
IZYDOR: Wyszedłszy z rynku miejskiego
– tłocznego,
Ruszyliśmy wprost do biegunu
drugiego.
GENIUSZ: Powiedz nam: jak żyć w tej
odosobnionej enklawie?
Sypiać samotnie o własnej strawie?
PUSTELNIK: Życ jest nielekko
Choć można się przyuczyć,
Jak w trumnie wieko
Zamknąć – świat przygłuszyć.
We snach egoistą jesteś, na pewno
I wobec tego wszystko jedno,
Czy twoje łoże grzeje inne ciało,
Mi, częstokroć, było z innym
miejsca mało.
IZYDOR: Czemu jednak się z rynku
usunąłeś??
PUSTELNIK: Tymi słowami moją czułą
strunę drgnąłeś:
Bo człeka forma z międzyludzkiego
spięcia wynika
I żadna to nie jest matematyka.
Twój kształt się stwarza między
nimi – i niejeden,
Tego, moi mili, jestem pewien,
Wykreuje twój wizerunek całkiem
odmienny..
IZYDOR: Molocha egoizm sturamienny.
PUSTELNIK: Właśnie, rozumiesz to
dobrze,
Dlatego wolę w pojedynkę
Maltretować mózgową szyszynkę.
W mej pustelni zamknąłem się 33
lata temu
I taki zabieg radzę każdemu,
Kto nowe światy chce budować,
Formę własną konstruować..
Ja nie chcę żyć z dnia na dzień,
tylko: pomału
A samotność pomaga mi uczynić
konkret z potencjału.
GENIUSZ: Masz rację: wszystkiego na
raz nie zniesiesz
Później wyjaśnić to trzeba.
Przecież
Cóż ciekawszego NAD człowieka?
IZYDOR: Pełna ludzi biblioteka.
PUSTELNIK: Książek nie odpuszczam
nigdy
Z nich człowieka wyłuszczam. I gdy
Myśl nieuchwytną czuję..
IZYDOR: Mało istnienia w twym życiu
smakuję.
PUSTELNIK(rozgniewany): Dlatego
w progi mej samotni was nie wpuszczę,
Co byście ino nie psuli aury,
Zaraz by tu zawoła
no tłuszczę
I nawiedzały by
mnie jakieś giaury.
IZYDOR: Dobrze, idziemy już swoją
dróżką –
Za tą skarpą w sen biały mkniemy.
GENIUSZ: Wędrówki sam zażyczyłeś
sobie.
IZYDOR: Dalejże, choćbym miał
skończyć w grobie.
WŚRÓD
UPADŁYCH ANIOŁÓW
GENIUSZ: Spójrz. To upadłych aniołów
dziedzina,
Tutaj się czeluść piekła zaczyna.
IZYDOR: Ach widzę pośród stołów
siedzą.
Ale ich skrzydła, czy oni o tym
wiedzą??
GENIUSZ: Tak, sami się zdecydowali na
tę profanację.
IZYDOR: Ach tak, masz rację,
Jakbym pamiętał.. nie..
Ich źrenice – czarne i bezbrzeżne,
Niczym oceany bazaltu nieprzebrane,
Te anioły się stały niezależne,
Od wszystkiego co życiu jest dane.
GENIUSZ: Jakaś przemożna siła pcha
ich ku upadkowi
I tak skałę woli dążenia żłobi.
Wszystko im się stało smętkiem,
obłudą, podstępem zamknięte,
Na własne życzenie utonęli w tym
piekle.
IZYDOR: Więc skruszyli swe skrzydła
za cenę mądrości?
I cóż po mądrości, gdy nie ma w
niej radości.
GENIUSZ: Tak, własne swe skrzydła
zjedli..
IZYDOR: Zmarnieli, pobledli.
GENIUSZ: Aniele, ty, którego wzrok ku
nam zwrócony.
ANIOŁ: Jakieś towarzystwo, jestem
zaszczycony.
Wszak to Geniusz Filolog, z kasty swej
wydalony,
Za głoszenie herezji wśród
niegodnych tego
Pasujesz doskonale do grona naszego.
IZYDOR: Aniele tak piękny byłeś,
Lecz skruszyłeś swe skrzydła w pył
drobny
I wchłonąłeś go. Teraz maszkarze
raczej podobny,
Powiedz czemu to zrobiłeś??
ANIOŁ: By światło pojąć i wznieść
się jeszcze wyżej,
Poczuć się mocniej, piękniej,
lżej.(tutaj chichocze z głupia)
By z czary mądrości potępionej
wypić łyk..
IZYDOR: Ach, głos jego niczym syk
Węża.
GENIUSZ: mowa z nim me czucie
nadwyręża.
ANIOŁ: Cóż więc chcecie abym
znikł??
IZYDOR: Nie! Powiedz, jakie to
przemożne uczucie,
Spustoszyło duszę twą, co to za
zatrucie??
ANIOŁ: Utrafiasz słowem w sedno.
Spustoszona ma dusza to jedno.
Drugie – myślałem o wolności
przepaścistej,
Co za skarpą archaniołów mgłą
owiana
Stacza się w dolinę zorzy
świetlistej,
Ale już wiem to - tylko z rana.
GENIYUSZ: W południe jeszcze jarzy,
lecz potem zapada zmrok.
ANIOŁ: Ja zaś, za krokiem
postępowałem krok,
Aż wreszcie ujrzałem się w nocą
spowitej głębi
I poczułem, że me serce więzi
Łańcuch
próżności i w sobie słabym zadufania
I coś z czeluści
tych mnie wygania..
Lecz co to?....
czy ja tonę?
A skrzydła me
skruszone,
Wzdłuż ścieżki
rozsypane..
GENIUSZ: Zużyłeś swoją manę..
ANIOŁ: I w czarnym zbudziłem się
śnie.
IZYDOR: Zda się, coś podobnego
zdarzyło się mnie.
Powiedz Aniele, czemu się nie
podźwigniesz??
ANIOŁ: Ech, sam widzisz jak to,
wiesz..
Ta pustka w mojej duszy,
Co wszystkie zmysły suszy.
Tu ciemność i tam próżnia,
Nikt już tu nie odróżnia
Przepaści czy niebiosów,
Miotanych wiatrem kłosów
Żyta,
Nikt o to już nie pyta.
Za to Alchemia - to nauki!
To bliska siostra Sztuki.
GENIUSZ: Natura lekarstwem na chemii
toksyny,
Zioła co zbawienne kadzą dymy,
Zioła co pustkę przygłuszają
I poczucie wolności oddają.
ANIOŁ: Ach! Zioła, zioła,
To nie dla anioła.
IZYDOR; Upadłego.
ANIOŁ: Co z tego??
Krawędź ta wszystkim bliska,
Do tego krawędź bardzo śliska.
W jej stronę zerkają wszyscy,
Z Nadzieją w źrenicy duszy,
Zanim nie wpadną po uszy
I staną się nam bliscy.
GENIUSZ: Choć kiedyś pogardzali.
IZYDOR: Tak, oni nie znali
Tego poczucia końca, co cię ogarnia
W upadku. Razi oczy latarnia,
Mglista, niejasna, co przy blasku
słońca
Jest iskrą. Tak, to poczucie końca
Do szału doprowadza,
Mózg w cząstki ci rozsadza
I łzy ci ciecą srodze..
GENIUSZ: Na pomoc mu – niebodze.
Cóżeś się tak zapędził w mowie??
ANIOŁ: Izydorze! Czyś perorował o
sobie??
GENIUSZ: Prawda, te emocje tak
czytelne.
IZYDOR(w zapamiętaniu):
Poczucie końca śmiertelne!
GENIUSZ: Apokalipsa czy Armagieddon?
Pytam.
ANIOŁ: Literackie bajki – y tam.
GENIUSZ: My dalej zdążać musimy
przyjacielu.
Jednakowoż powiedz: czy jest was
wielu??
ANIOŁ: O tak, lecz nikt tu już nie
ufa w niego,
Co wszystkim wybacza – Miłosiernego.
GENIUSZ: Właśnie – zmierzamy w jego
strony.
IZYDOR: W nieba błękit – bezkresny,
niezmierzony.
GENIUSZ: Dlaczego upadłeś z nieba
Lucyferze??
I błąkasz się po nocy sferze??
Miast światło swe rozsypać po
świecie.
ANIOŁ: Ech, to nie takie proste,
wiecie.
IZYDOR: Żegnaj więc pogrążony,
Zmierzajmy Geniuszu w Miłosiernego
strony.
U
MIŁOSIERNEGO
Bohaterowie wchodzą do
pomieszczenia o kolistym kształcie, mdłe światło. Salę otaczają
kolumny łączące się za pomocą arkad. Na jednej z nich wisi gong
z wijącymi się arabeskami, tudzież napisy z misterną ornamentyką.
GENIUSZ: Zobacz oto jest Miłosierny,
Co syna miał Nazarejczyka. Wierny
On swoim dogmatom. Zapisanym
W kanonicznych księgach, znanym
Wyznawcom w piśmie oczytanym.
IZYDOR: Więc spotkać jest go nam
danym.
Podejdźmy bliżej do jego tronu.
GENIUSZ: Żeby go zbudzić, trzeba użyć
dzwonu,
A raczej gongu, co tam zamocowany na
arkadzie.
IZYDOR: Ja w gong uderzę w takim
razie.(gong)
MIŁOSIERNY: Któż w dwutysięczną
czwartą
Godzinę snu mego, w gong tłucze?!
Jeśli to znowu o gawiedź nienażartą
Chodzi, to zaraz was nauczę!
GENIUSZ: Nie wybacz, o czarny panie
Boże.
IZYDOR: Zawędrowałszy w twe
bezdroże..
MIŁOSIERNY: Bo pewnie chcecie
przebaczenia lub promocyjne zbawienie,
Ostatnio liczę po trochę wyższej
cenie.
IZYDOR: Takem myślał, że ty to masz
tu interesik
I zapisujesz w swój czarny notesik,
Me błędy i przewiny, czy nawet
szaleństwo
Co mnie opętało gdym ujrzał strach
W garstce popiołu. BŁOGOSŁAWIEŃSTWO
Przeznaczyłeś mi, bo w moich snach..
MIŁOSIERNY: Nie ja choć i bluzgam
czasem,
To powiem wam nawiasem,
Że nie mam ja mocy,
Rządzącą porą dnia i nocy.
Jakoś mnie tak wyabstrachowano,
Z mentalności, co ludziom raz dano.
Każdy z nich w transcendent podąża
uparcie,
Chyba, iż mu przesłoni widok spanie,
żarcie
I zajęć innych cała masa.
GENIUSZ: Wszak nie chce być
zezwierzęcona rasa
Ludzi.
Bo każdy z nich się trudzi,
Pracuje, medytuje.
IZYDOR: Tak czuję, teraz czuję
Ten czarny pan Bóg jest we mnie
I to ja tworzę prajednię.
MIŁOSIERNY: Stój!! Mówco
megalomanie,
Czy przyglądałeś się bramie,
Co tutaj ci drogę otworzyła,
Widziałeś jakimi słowami mówiła??
GENIUSZ: Tak, napis tam wyryty w
żelazie,
Informował, że w razie
Gniewu Miłosiernego – uciekać czym
prędzej.
MIŁOSIERNY: Zgińcie, zgińcie
najnędzniej (stuka laską, ale nic się nie dzieje, potem zaczyna
się pienić desperacko i antypatycznie)
IZYDOR: Och czemu tak zgorzkniały
jesteś ja wystarcze.
MIŁOSIERNY: Zaraz jak na was zawarczę.
Nie ma dla bezbożnika przebaczenia,
Nie dostąpi ów nigdy
wniebowstąpienia.
GENIUSZ: Gniewny on niczym człowiek
pełen zawiści.
IZYDOR: A głos jego melodią
nienawiści.
Uchodźmy prędko Geniuszu.
GENIUSZ: Tak, mnóstwo w nim animuszu,
Gdy ma kogoś ukarać srodze,
IZYDOR: Gdy mu ktoś stanie na drodze.
GENIUSZ: Ofiar pożąda, ślepego
posłuszeństwa.
IZYDOR: Czy nie uniknę już tego
pomówicielstwa??
Co mnie prowadzi w prawdy ostateczne??
To we mnie zapisane są wyroki
wieczne.
Proroctwa co się wypełnią..
MIŁOSIERNY: Ty, coś się nazwał
„prajednią”.
Chciałbyś przeprowadzić wywiad z
panem Bogiem,
Zatytułowałszy go dialogiem,
Miałbyś z tego zysk wielki,
Gdyż chwali p. Boga duch wszelki.
GENIUSZ: Może by coś wpadło do
sakiewki
(wchodzi Papież, który słyszał
stukot laski Miłosiernego)
PAPIEŻ: Syty byś był i miałbyś
dziewki.(spostrzegłszy, iż palnął głupstwo nadrabia patosem
miny)
MIŁOSIERNY: Zjawił się Papież, mój
orator w szeregach pierwszy J. P. czy drugi??
Co spisał więcej od M.. wierszy.
PAPIEŻ: Oto jestem, mój panie,
Któż przerwał ci twe spanie??
GENIUSZ: To my _ Geniusz i Izydor.
PAPIEŻ: To jakiś smoczy jęzor,
Chce dogmatów naszych słuszność
zakwestionować,
Synu!!.. psiej wiary zaczynasz
żałować?!
IZYDOR: Nie, to wy u ludzi macie dług,
Choć wymagacie właśnie posług.
GENIUSZ: Lud to pieniądze na datki
trwoni,
Które zostają w
kaście księży, a oni
Obżarci, zadufani
ferują kazania.
PAPIEŻ: Pomyśl, ile będziesz miał
do odszczekania.
Cofnij co powiedziałeś błaźnie!
IZYDOR: Choćbym miał w piekle odbyć
kaźnie,
To nie zagłuszy słów Geniusza,
Kwestia ta do głębi mnie porusza.
GENIUSZ: Bo przecież tyle ludowego
majątku
W ich rękach. To chyba nie w
porządku??
IZYDOR: Błogosławieni prostaczkowie.
PAPIEŻ: Słuchajmy co ten powie.
IZYDOR: Księże szacunku wymagasz
chocieś niegodny.
W dostatku opływasz, chociaż
niejeden głodny
Wyznawca. W materii się kochasz i
lubisz przedmioty
Co będzie grzechem biednego niecnoty.
GENIUSZ: Hierarchia Kościoła to
ludzka rzecz jedynie.
IZYDOR: Dobrze, że ofiarą nie jest
kąpiel w winie,
Tylko łyków kilka.
GENIUSZ: To i tak mało dla takiego
wilka.
PAPIEŻ: Nie – ludowi pomagamy –
organizujemy charytatywne akcje
IZYDOR: JA GŁOSZĘ Z WSZELKIEJ WIARY
EMANCYPACJĘ!
PAPIEŻ: Gotujemy dla baranków bożych
strawę
I na humoru ich poprawę..
Zresztą, ta nasza religijna
koniunktura,
To nie taka czarna dziura.
GENIUSZ: No fakt, to tylko sekta ludzi
przecie.
IZYDOR: Chodźmy już, odrzuciwszy te
śmiecie.
GENIUSZ: Pal was
diabli. My idziemy dalej.
IZYDOR: W ogród śmiertelnie chłodnych
alej,
Gdzie czerń spowija wszelkie
kształty.
U RUBIEŻY ŚMIERCI
Bohaterowie, wśród nieprzejrzanej
czerni zbliżają się do jasno oświetlonego, zawieszonego w próżni,
stołu. U początku sceny szepczą do siebie, zerkając kątem oka w
stronę światła. Biała Pani Śmierć z cichutka podśpiewuje lub
nuci wesołą melodię.
IZYDOR: Proza życia uderza tu
strasznie..
GENIUSZ: Właśnie,
Bo tu się życie kończy na zawsze
I to nie to samo, co jak człowiek
zaśnie.
O wiele głębiej wówczas upadasz
I gdy zaświaty nieprzejrzane czernią
badasz,
Tam oni twój zezwłok elegancko
ubiorą
I do trumny go włożyłszy, zawołają
klechę,
Który kazanie odprawi. Zbiorą
Się bliscy. Na wieko trumny skręcą
dechę.
Może ktoś zapłacze, może łzę
uroni,
Ale nic nie odmieni życia tej
ironii..
IZYDOR: Zobacz to Ona, ale jakaś
niepodobna,
Wygląda jak dziewczynka nadobna.
A pióro w jej ręku – z skrzydła
archanioła wyrwane
I w księgę przed nią słowa
powypisywane.
GENIUSZ: To księga umarłych, w której moribundy w kolumnie
Figurują, i dzień i noc tak tłumnie
I skrzętnie notowani w jej brulionie,
Liczba ich będzie wielka – nawet przy milionie.
IZYDOR: Śliczne ma liczka – rumiane, zdrowe,
Przypomina trochę młodziutką wdowę.
GENIUSZ: Masz rację śliczne liczka.
IZYDOR: Geniuszu spójrz. To przecież urzędniczka!
GENIUSZ: Tak, to ironia życia – śmierć.
IZYDOR: Głębiej w mój umysł jeszcze wierć!
GENIUSZ: Toż zbliżmy się do niej – śmiało!
Spytajmy gdy ci mało!
IZYDOR: (zbliżywszy się)
O pani. Po co żyć muszę???
Cierpieć tułaczki próżnej katusze???
SMIERĆ: Chcesz wiedzieć to młodzieńcze??
Tak wcześnie
Umierać – to zwierzęce,
Poczekaj trochę jeszcze.
IZYDOR: O pięknolica pani, po co?
By zbłądzić zimną nocą?
Ach! Gdyby zamknąć oczy – w zenicie własnej mocy..
O tak, to szczytem byłoby rozkoszy!!
ŚMIERĆ: Izydorze. Świat ci się widowiskiem stał krwawym,
Więc podążyłeś
krokiem żwawym,
W moją
pustelnię... Zapewnię
Cię jednak –
Jest w tobie siła legionu,
A głos twój –
głosem głuchego północy dzwonu.
Na wpis do mej
księgi przyjdzie pora.
Odpowiedzi są
wpisane w tęczówkę twego oka
I uwierz – nikt
nie patrzy z wysoka,
Czy błędu nie
popełniasz czasem,
Brnąc tym
szumiącym melodią nienawiści lasem.
Dlatego nie śnij
o mnie więcej
I odejdź w swą
stronę, proszę, czym prędzej.
(oddalają
się, a pani Śmierć znika)
EPILOG
Dwa światła
na bohaterów sceny.
IZYDOR: Gwoliż
jakim kaprysom, próżna wciąż moja tułaczka życiowa
GENIUSZ: Stale
narzekać - to forma niezdrowa.
IZYDOR: Ja nie
narzekam, jedynie końca doczekać nie mogę,
Wnętrze mi
rozrywa w mózgu czuję trwogę.
GENIUSZ: Dlaczego
–powiedz przyjacielu- nie odrzucisz stresu,
Co zżera ci
trzewia. Naucz się moresu.
IZYDOR: Dlatego
tworzę, każdej chwili
Artystą życia
jestem, moi mili,
Cała ta moja
przez dymensje wyprawa
To dla mnie nie
taka prosta sprawa.
Jestem nerwem
Wszechducha
Wobec czego,
każdy, kto mnie uważnie słucha,
Z Wszechduchem
jedność odczuwać może,
Jawiącą się w
każdym tęczy kolorze.
I każdej chwili
me wnętrze rozsadza
Niespełnienie
łaknące ognia. Zgadza
Się, wszystko co
pomyślałem się stało,
Stale mnie coś do
krawędzi doprowadzało
Nawet wiatr
wiejący porankiem błękitnym..
GENIUSZ: Jesteś Izydorze przykładem
dobitnym,
Egzemplifikujesz fenomen WALECZNEGO
pacyfisty,
Postawa, wzrok twój mglisty
I to w niebycie pogrążenie
nierozsądne.
IZYDOR: Tak, dziś swoje życie rozetnę
Na części. Cykle przeminione
przeszedłszy,
Powstanę z prochu, silniejszy i
większy.
Wymowy ostrzem napiętnuje wszelkie
fałsze,
Oślim uporem ukształtuję
najwytrwalsze
Poczucie woli dążenia, złączonego
z mocą
I jak gwiazdy w noc lipcową zamigocą
Firmamenty. Wędrówka mojej jaźni,
Historia mej z
ludźmi na ziemi przyjaźni.
GENIUSZ: Na papier biały z drzew
ściętych
Ustrukturowane wpisałeś myśli
segmenty.
W księgę nieśmiertelnej herezjady..
IZYDOR: Fikcją konfabulować – mam
obawy,
Czy jest w tym sens głębszy, we
wstrząsaniu??
GENIUSZ: Odbiorcy Sztuki – percepcji
epatowaniu.
IZYDOR: Wobec stresu ponadzmysłowego,
który mię trawi
I daremnej walki ze złudy wiatrakami,
Stwarzam w mej dłoni rewolwer
bębenkowy
By srebrną kulą położyć kres tej
epigonii.
GENIUSZ: To już jest jakieś
rozwiązanie,
A po tym czynie to, mój panie,
Wędrujesz eterem w dymensje Afrodyty,
Gdzie Miłość tylko stanowi
istnienie
I gdy duch twój z nienawiści obmyty,
Merkury zsyła na ciebie prawdy tylko
objawienie.
IZYDOR: Świat swój odnajduje, kto
świat swój utracił.(strzela sobie w łeb)
GENIUSZ: ACH!! Głupiec, zbyt wielką
cenę zapłacił.
A teraz leży w kałuży krwi, bez
twarzy.
Bo przecież to każdy z ludzi marzy:
By go dostrzeżono. I by samotność
jednostki otoczyli
(nie umniejszając tego do
krotochwili)
warownym murem kultury. Stworzono raj
sztuczny,
niestety. Zaś aby aplauz wieńczył
cię huczny
w epoce tej więcej trzeba niż do tej
pory
i z rzadka ktokolwiek przyznaje fory,
Toteż gdy wyjdziesz z teatru i
postąpisz na bruk,
Niech cię nie zdziwi wzmożony serca
stuk,
Bo Wszechduch istnienia
poNADzmysłowego
Szuka powinowactwa z nim Twojego.
(klaska w dłonie,
znika we mgle).
koniec
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz