sobota, 26 września 2020

POCIĄG. SKŁAD

 

POCIĄG. SKŁAD


Jedziemy już piąty dzień. Transsiberian trip. Skończyła nam się woda mineralna. Mamy na szczęście zapas paierosów. Wizy do Łotwy, Rosji i Chin spakowane, opłacone i ogarnięte o wiele wcześniej. Nadłożymy drogi ale ominiemy Mongolię. Przez Rosję jeszcze ze dwa dni. Noce są spokojne, rzekłbym, że sypiam nawet lepiej. Monotonny stukot kół o tory hipnotyzuje mnie, a w finalnym efekcie usypia. Zamykamy z bratem przedział i śpimy kilka godzin bezpieczni od niepożądanych niespodzianek. Aha – jedna ważna rzecz – palę tylko ja. Brat jest wolny od wszelkich nałogów. Ta podróż właśnie miała być dla mnie jak detoks w szpitalu. Tylko bez kroplówek i tabletek. Chcę tak sam z siebie przestać z tymi wszystkimi małymi rzeczami, niepotrzebnymi rzeczami. Ta podróż ma być dla mnie inspirująca, zapładniająca twórczo. Chcę poszerzyć horyzonty. Rozejrzeć się dookoła. Wyciągnąć wnioski i zrozumieć konkluzje przychodzące do mnie.

  • Idę do przedziału restauracyjnego kupię nam wody – powiedział Marek spokojnie.

  • Świetny pomysł, pić się chce, a kranówa może nam zaszkodzić – odpowiedziałem bez namysłu.

  • Zaraz wracam – i wyszedł na wędrówkę po składzie.

Smali mnie już dobrą chwilę i myślałem nawet o kilku łykach kolejowej wody. Wypiję szklankę i na pewno wróci radość z podróżowania bo zaczynałem się zastanawiać czy wystarczy mi sił na tak długą jazdę. Oglądamy krajobrazy i rozmawiamy dużo o przyrodzie i pogodzie. Jest lipiec więc jest ciepło i słonecznie. Słowem – pogoda dopisuje. Prowadzę dziennik podróży i w czystym zeszycie kaligrafuję najprozaiczniejsze zdarzenia. Notuję każdy najmniejszy fakt. Na przykład trzeciego dnia wszedł do przedziału jakiś tamtejszy i coś bełkotał, aż doprowadziło go to do łez. Zaczął nam płakać. Nie odzywaliśmy się i wreszcie wyszedł. Brat nauczył się kilku zdań po rosyjsku, żeby ogarnąć pierwsze potrzeby. W czwartym dniu z kolei chodził jakiś Chińczyk chyba – no w każdym razie Azjata – i coś artykułował głośno. Brat powiedział do niego:

  • Show me what you got – równie głośno jak wołał tamten.

Chinol zrozumiał bo wyjął z podręcznej walizki o właściwościach lodówki – puszkę piwa.

- Giv us two – rzekłem pokazując mu dwa palce. Dogadaliśmy się ile to rubli pisząc na kartce i wypiliśmy po piwku. Syberia jest piękna zza okna pociągu. Są chwile, że myślę – mógłbym tu mieszkać. Tylko jaka tu może być praca – rąbanie drzew czy ich obróbka. Biedaszyby z węglem. Nie wiem, może po powrocie o tym poczytam.

niedziela, 13 września 2020

LEKARSTWO MOŻE ZABIĆ

 

LEKARSTWO MOŻE ZABIĆ


Skończyłem właśnie pracę. Idę stanąć w kolejce przed apteką. Kupię butelkę Belladoni – alkoholowego roztworu opium. Kaszlę trochę – to moja recepta, moje usprawiedliwienie. Zresztą jest kolejka i wszyscy czekają właśnie na to. Będę marzył jak Chińczycy po fajce. Spracowani, umęczeni jak pod ponckim piłatem. Czekam dwadzieścia minut i jestem przed okienkiem. Czekając doszedłem do wniosku:

  • A niech to wszystko trafi szlag!

Proszę z tą myślą o dwie litrowe butelki. Jestem bez towarzystwa więc ta ilość przerasta moje możliwości konsumpcyjne, pani magister pyta troskliwie:

  • To na zapas?

  • Tak proszę pani – kłamię bez zająknięcia – nie cierpię tych kolejek co wieczór.

  • To zgoda, ale proszę cieszyć się tym odpowiedzialnie – mówi zza szyby i skanuje butelki.

Płacę należność i pakuję dwa litry Belladoni do plecaka. Będę marzył, że przeżywam własny zgon. Chyba, iż wcześniej zasnę. Ręce mi się pocą, gdy zrywam banderolę z korka. Nalewam miarkę do szklaneczki – mam taką specjalną, kryształową sto pięćdziesiątkę i duszkiem wypijam. Żeby nie zasypywać gruszek w popiele migiem wypijam drugą. Czuję, że na płucach jakoś lżej i rozjaśnia się widzenie. Sekundy trwają teraz dłużej – mam dzięki temu więcej czasu. Muzyka płynąca z radia jakoś się rozciąga i brzmi głęboko w centrum mózgu. Nie mija wiele czasu gdy popijam moje lekarstwo znowu. Nie czuję się już samotny i zapominam o tym co nie wyszło w pracy. Szarość godzin zamieniam na fiolet. Piję tego za dużo – wiem o tym doskonale, jednak nie potrafię sobie odmówić, nie umiem zaprzeczyć potędze nałogu. Leczę się na umór. Nie wiem, o której godzinie zerwałem banderolę z drugiego litra. Czuję się jak nadczłowiek, nadrealizm codzienności przenika każdą chwilę. Wieczność jest we mnie. Pokój wiruje, a powieki są ciężkie jak hantle na siłowni. Próbuję zadzwonić po pogotowie bo czuję, że jak zasnę, to już się nie obudzę. Nie cieszyłem się tym odpowiedzialnie i myślę, że to wszystko dziś naprawdę trafi szlag.

sobota, 12 września 2020

PREZENT

 

26.03.2019r.

PREZENT


Dziś święto narodowe – dzień moich urodzin. Mam 38 lat – to się nie dzieje naprawdę. Tyle wiosen za mną. Żołądek i serce już nie te co kiedyś. Nie wierzę, że udało mi się przeżyć tyle lat. Żyłem szybko – myśląc, iż umrę młodo. A młody już nie jestem. Siwizna na skroni – jak temu stanąć na wspak, jak zaprzeczyć? To naoczne dowody powagi. Co więcej, podczas rozmowy ze znajomym, który zapytał mnie:

  • ile masz lat?

To było rok temu, więc odpowiedziałem:

  • trzydzieści siedem

na co on:

  • to poważnie wyglądasz.

Nie nazwę tego złością, to raczej smutek przysiadł mi na ramieniu. No cóż? Reagować gniewem to nie w moim stylu. Gniew tylko pogłębia swoje wrażenie. Gubisz do tego rytm i pudłujesz. Chciałbym zapomnieć o przeszłości i stale myślę jak to zrobić. Przeszłość zawsze będzie rzucać cień na „teraz”. Wpadłem w rozważania, co gdybym nie przerwał treningów piłki nożnej. Co gdyby rodzice sfinansowaliby mi szkołę o profilu piłkarskim. Czy byłbym z siebie bardziej zadowolony. Co gdybym nie poszedł na dyskotekę szkolną i tym podobne rozważania. Ale całe to myślenie tylko rodzi coraz większe wątpliwości. Na decyzję jest czasu tyle co mgnienie oka. Wpadłem w załamanie nerwowe. Wszystko zmieniło kolory na czternaście odcieni szarości. Gdy byłem smutny twarz wyrażała się śmiechem. Gdy coś mnie cieszyło – z oczu płynęły łzy. Śpiew ptaków, promienie słońca, miękkość wiatru i kolory tęczy – wszystko to bledło i traciło urok w moim spojrzeniu. Stałem się najsamotniejszym z ludzi. Bolało gdy się śmiałem. Co dnia zadawałem sobie to pytanie: jakie to uczucie być samemu?

Tak jak przyszło – tak minęło. Poczułem się lepiej. Pogodziłem się ze sobą, zaakceptowałem życiowe wybory i doszedłem do wniosku, że jestem jaki jestem i nie chciałbym być nikim innym. Że nie ma we mnie żalu. Stałem się kim jestem. Wyzwolony od pragnienia zemsty, wola moja rzekła wreszcie: tak właśnie chciałam. Pojmuję swoje życie jak go nikt nigdy nie pojął. Dziś chwalę Pana Boga w jego wielkości – i to Jemu właśnie chcę się podobać – i cieszę się swoim kawałkiem tortu.