piątek, 17 stycznia 2020

HISTORIA AUTENTYCZNA


11.12.2018r.
HISTORIA AUTENTYCZNA

Miałem psa, razem kradliśmy. On wbiegał do chaty – szczekał – właściciel wybiegał za nim, by go pogonić. Wtedy ja wkraczałem do akcji. Kradłem co popadnie, ale przede wszystkim jedzenie; często to, co gotowało się w garnku. Po dwudziestu siedmiu latach tego niecnego procederu złapano mnie. I byłem winny zarzucanych przestępstw. Nie miałem tłumaczenia (pies zdechł po piętnastu latach, a nowego nie było skąd przygarnąć). Przyznałem się do zarzucanych czynów. Co najważniejsze – poczułem ulgę. Było mi lepiej gdy rozliczyłem się ze sprawiedliwością, ze społecznym sumieniem, z ludzką uczciwością. Przez dwadzieścia siedem lat nie rozmawiałem z drugim człowiekiem. Myślałem nawet, że już zapomniałem ludzkiego języka. Stałem się bestią, dla której nic co nieludzkie nie jest obce. Przed obliczem sądu jąkałem się i mrugałem oczami – dla niego tym samym przyznawałem się do winy i nie poczytano mi tego za okoliczność łagodzącą. Skazano mnie na dziesięć lat więzienia – jeszcze nie wiem czy w przymusowym, całodobowym towarzystwie. Na razie siedzę w areszcie. Gościu w celi śpi – pewnie jest na odstawieniu od jakichś narkotyków. Myślę, iż po dziesięciu latach odsiadki znajdę się dwa metry pod ziemią, a na pogrzebie będzie tylko ksiądz.

Motyw kradzieży z psem zaczerpnąłem z filmu anime Sword of the stranger. Film polecam – genialny. Nie pamiętam jakie wytyczne do autentycznej historii podała pani Kasia. Przepisawszy ten krótki tekst, jakoś nie odświeżam wrażeń tamtego spotkania. Zbrodniarz powinien pokutować aż zrozumie swoją winę, dopiero wówczas może się poprawić. Kara staje się wówczas nagrodą.

sobota, 11 stycznia 2020

20.11.2018r.


KTO PRZYNOSI DZIECI JAK BOCIANY ODLATUJĄ DO CIEPŁYCH KRAJÓW?

Dzieci – słowo klucz. Starsza taka pani mówiła, że wszystkie się na to łapią. Myślałem wówczas, że chodzi o kształt czaszki. I to, że jestem za seksowny nawet dla mojego szamponu. Nie trzeba się obwiesić diamentami, żeby łapać ryby. Wystarczy wspiąć się na wysoki szczyt. O tym mówi większość poetów. Aha – i jak masz ciągle pod górkę, to znaczy, że jesteś w drodze na szczyt.
Bociany – zawsze gotowe do odlotu. Tej zimy już ich nie ma. Zacząłem czytać Pożegnanie jesieni po raz drugi w dobry czas. Może kruki zastąpią bociany, ale co wówczas z rudymi dziećmi? Będzie to jakby kolidować. Takie czarne ptactwo. Są kruki, żyjące na angielskich trawnikach zamkowych, ważące około 45 kilo. Mogłyby żyć wiecznie. Jak wampiry. Tylko wampiry jak kończyły 400 lat to rzucały się w ogień – tak im się nudziło.
W zasadzie od urodzin więcej widziałem pogrzebów. Może ja też urodziłem się by umrzeć młodo, chociaż młody już nie jestem.
Dzieci nikt nie przynosi – tę prawdę należy opowiadać głośno, szczególnie w patologicznych rodzinach. W rodzinie inteligentów mają jedno dziecko, góra dwójkę. Zaś w rodzinach mało inteligentnych jest tych dzieci zwykle więcej.
Ciepłe kraje, oceaniczna plaża – wszystko to mają bociany, a ja muszę chodzić w rajtuzach żeby nie marznąć.

Lekki tekścik mi się napisało. Tak bez zaangażowania. Głupawy jak ja. Nic mi dokumentnie nie wiadomo, iż mam dzieci. Pozwu o ojcostwo nikt nie przysyła, bo i nie ma podstaw. Ale wiem skąd się biorą dzieci. Sam jestem jak dziecko, także lepiej, że nie mam tej odpowiedzialności. Moje geny, moja krew i skóra ze skóry. Cóż? Tak będzie lepiej. Moje dzieci to moje wiersze, poematy i inne prace twórcze. Chociaż tak między nami, to mam sześcioro dzieci – trzy dziewczynki i trzech chłopaków, ale nie wychowuję. Dwie parki bliźniaków i dwoje jedynaków. Kocham je bardzo i myślę często śląc dobre cokolwiek.

piątek, 10 stycznia 2020

KRYTYKA "TAKO RZECZE ZARATUSTRA"


20.11.2018r.
KRYTYKA Tako rzecze Zaratustra

Na zajęciach pani Kasia poleciła nam skrytykować naszą ulubioną książkę. Ale krytykę można rozumieć jako konstruktywne rozpatrzenie sprawy, albo jak narzekanie. Ja skłaniam się raczej ku temu pierwszemu rozwiązaniu. Tako rzecze Zaratustra Fryderyk Nietzsche. Książkę tę znalazłem jakieś 17 lat temu. Czytałem całość wielokrotnie i wciąż konsumuję wybrane mowy – rozdziały. Przypowieści mających zastosowanie uniwersalne uczę się na pamięć. Myślę, że jest to tekst natchniony, coś na miarę Biblii. Moja praca magisterska była objaśnianiem tekstu pierwszej części tej wiekopomnej lektury niemieckiego autora. Nic nie dzieje się przypadkowo, a jeśli przypadek przychodzi do nas, to jest on niewinny jako dziecię. Mało która książka ma tak wiele mądrości skondensowanej na tylu stronach. Jestem pod nieustającym wrażeniem. Oto ćwiczenie warsztatowe.

Jak miałbym krytykować książkę, która dała mi pewność, że nie żałuję kim jestem. Kim się stałem. Uczynię więc moją krytykę konstruktywną. Mogę to zrobić mając tylko jedną fotografię. Czytałem zachwycony. Zjadałem największego twardziela zwój po zwoju. Doszedłem do wniosku, że wyzwolenie człowieka od zemsty jest mostem ku najwyższej nadziei i tęczą po długiej słocie. Wola moja wreszcie rzekła: tak właśnie chciałam. Brzmi co najmniej dwuznacznie, a dla mnie ma znaczeń jeszcze więcej – od trzech do pięciu. Jedna mowa, czyli rozdział, na jeden dzień. Nie wytrzymałem, łykałem zachwycony, że zjadam największego z twardzieli. Brata zza między. Tłumaczenie jest kongenialne – jego wartość dorównuje oryginałowi. Innych tłumaczeń nie czytałem. Dostęp jest otwarty, ale to Wacław Berent żył w epoce, w której niemiecki był obowiązkowy. Jakżebym łakotką łasoniom wysłużył.
Zaratustra jest bezkompromisowy. Nie chce by go czytano, żąda by się go na pamięć uczono. To nowe wyznanie wiary. Obala starą świątynię w jej posadach. O kapłanach mówi, iż są kaznodziejami śmierci, zwolennikami powolnego konania. Nie pod jej – tej jednej jedynej – spojrzeniem, tylko pod jarzmem dogmatów. Zaratustra daje siłę, wspina się na szczyt, by łowić raki w jeziorze i spełniać miodową obiatę.
Znalazłem prawdy uniwersalne, niepodważalne – nie logiczne truizmy wypełniające przestrzeń. Rozmową z Zaratustrą pląsam nad rzeczą samą. Być może opium dawało mu natchnienie. Może płonęła ciemna masa, może to była dostępna wówczas w aptekach belladonia – alkoholowy roztwór. Jedno jest pewne – twórczość Nietzschego w Tako rzecze... jest nie do podrobienia. Uniesiony ekstazą kreślił kolejne przypowieści, tak, by uczono się ich na pamięć.
Skojarzono jego dzieło ze złem, z walczącym przeciw pokojowi faszyzmem. Podobno niemieccy żołnierze, podczas II wojny światowej, nosili tę książkę w plecaku. Jednakże – historię piszą zwycięzcy, a podobno Niemcy wojnę przegrali.
Zaratustra – podobnie jak ja – ma na dłoniach odciski od rozdawania. Dzieli się przypowieściami, które jasno kreślą drogę.

Nic dodać, nic ująć. Tę książkę po prostu trzeba przeczytać. Polecam z czystym sumieniem. Imiona dobra i zła trzeba samemu rozwiesić nad sobą. Lizać miód i przeżuwać ziarna. Stawać na głowie. Szukać wolności tak, by twe oko czyste było. Uszczknąć dla siebie listek z drzewa mistrza. Wywdzięczyć mu się tym, że jest się kim być musi.

środa, 8 stycznia 2020

FRYDERYK MOJSZCZEK


30.10.2018r.
FRYDERYK MOJSZCZEK

Nie pamiętam tego spotkania. Co było myślą przewodnią. Tematem. Mam tylko tożsamość i treść ćwiczenia. Komentarz jest zbyteczny. Próbowałem opisać osobę charyzmatyczną z klarownym światopoglądem i zasadami. Sam chcę taki być. Mieć wyrobione zdanie na wiele kwestii. Może nie gotowe odpowiedzi na każde z pytań, jednakże po ustosunkowaniu się, wyrażać rozumne opinie. Mając przy tym czyste ręce i czyste sumienie. Szczerze to marzy mi się stworzenie organizacji, sprawnie funkcjonującej i posiadającej mistrzowski plan. Wierzącej w swojego Boga, takiego, który by tańczyć potrafił. To świetny pomysł na biznes – założyć sektę. I to w naszym kraju legalne.

Był rześki, a zarazem ciepły poranek majowej wiosny. Słońce sączyło się przez lekko rozchylone żaluzje. Wschód nowego dnia, gdzieś na sklepieniu horyzontu. Fryderyk obudził się spokojny. Wziąwszy z lodówki kefir popijał go miarowo. Założył łańcuch ze znakiem sekty, której był szamanem. Samym Guru. Potomkiem królów. Stworzył cały system, utopię, w którą pełen wiary – wierzył. Wyznaczył prawa i obowiązki, stworzył organizację. Był jednoosobową armią. Zakonem. Miliony serc mogłyby bić z jego sercem w jednym tempie.
Brakowało mu tylko przymusu.
Nie chciał od życia wiele. Cieszył się z tego co miał, nie myślał nigdy czego mu brakuje. Nigdy nie żałował tego, kim jest.
Wymył zęby. Pod prysznicem, szorując się gąbką, starł naskórek, wierząc, że dyabeł jest tylko naskórkiem. Dopił kefir i ubrawszy się lekko, majowo, ale w stonowanych kolorach, wyszedł na ulicę. Idąc, prozaicznym zbiegiem okoliczności, spotkał czterech młodych ludzi – kolegów. Zainteresowali się oni Fryderykiem całkiem niedawno, gdy proklamował im program sekty. Gdy stanowił prawo. Charyzmy w przypływie uniesienia nie zabrakło. Młodzi ludzie byli pod wrażeniem.

wtorek, 7 stycznia 2020

ŻEGLARZ PORTUGALSKI


9.10.2018r.
ŻEGLARZ PORTUGALSKI
Tytuł to zarazem nazwa pewnego gatunku pływającego w wodach oceanicznych. Mieliśmy czarno-białą fotografię i krótką charakterystykę tego stworzenia. Do niej mieliśmy skomponować tekst. Znowu monolog. Wcielam się w tę bestię i próbuję ożywić, sprawić by myślała. Dać jej treść.

Płynę. Wiem to jedno – dobrze jest płynąć. Moja rodzina płynie ze mną. Nie chcę rozmawiać czy spotykać kogoś słynnego. Wolę własną rodzinę. Narodziłem się ze zwisającego polipa, miał długość kilkunastu metrów. Woda jest ciepła, słonecznie nagrzana. Płynie wiele rodzin, tworzymy ławicę. Wiatr nas prowadzi. Zachwycamy się jego miękkością. Jest gorąco, zabiera nam oddech i płyniemy. Nie mam płci. Z angielska „what's left”. Mam całe życie dla siebie, a jak umrę rozproszę moje siły nasienne na wiele metrów sześciennych oceanu. Czuję głód. Widzę ofiarę. Omotam ją moimi mackami i śmiertelnie oparzę. Zaspokoję głód. Pomnożę się. Będę replikował – moje geny, moja krew i moja skóra ze skóry.
Głosy w moim układzie myślenia mówiły mi, bym skrzywdził człowieka. Widziałem jeden taki egzemplarz tuż koło brzegu oceanu. Podpłynąłem i udało się – oparzyłem go – mam nadzieję, że śmiertelnie. Dobrze mi się żyje ze świadomością, iż zabiłem człowieka. To było jak sen, a sypiam rzadko i najdłużej do godziny lub piętnastu minut. Jestem osobnikiem żywicielskim – jestem wśród swoich bestią, która żywi bestie. Nie jestem prawy, ale mam całe życie dla siebie. Zostało coś jeszcze, jednakże to tylko zabierze ci oddech i pozbawi snu.

poniedziałek, 6 stycznia 2020

28.05.2018r.


28.05.2018r.
DROBIAZG JEST ISTOTNY

Jakość tkwi w szczegółach. Jakość się nie zużywa. Dwa hasła reklamowe na początek. I jeszcze cytat z BISZa: „wypruwam flaki, tylko po to, by dawać wam serce”. Tekst jest bardzo osobisty, bowiem mówi o mojej chorobie. Ludzie zwykle nie chcą mówić, co im dolega jeżeli chodzi o problemy ze zdrowiem psychicznym. Nie chcą przyznawać się jakie biorą leki. Ja nie widzę w tym problemu, chociaż może to zmienia podejście do mnie. Gdy biorę leki to jestem taki sam jak wszyscy. Leki to drobiazgi, bo przecież - ile to jest miligram? To taka dawka, że można ją przemycić nawet nie zauważywszy. A jednak działa.

Moje podstawowe potrzeby. Lekarstwa. Biorę je co rano, po śniadaniu i z wieczora, przed kolacją. Mój żołądek cierpi, ale dzięki nim nie muszę walczyć o życie, tylko spokojnie mogę trawić codzienność. Dwa miligramy, a jeden miligram to duża różnica. Gdyby ich zabrakło, pojawiłby się realny strach. Symfonia głosów, albo tylko jeden relacjonujący historię, opowieść. Chcieli pozbyć się w pierwszej kolejności kobiet – naszych skarbów – zdolnych do rodzenia dzieci, a z mężczyzn uczynić niewolników. Teraz nie mam tego kłopotu. Biorę rano tabletkę, a nawet jej pół i mam spokój. Lekarstwa to w moim życiu podstawowa potrzeba. Bez nich różniłbym się od reszty. Urojenia, paranoja nabierałaby sensu z każdym usłyszanym słowem. Układałyby się w kształty prawdopodobne. Bez lekarstw – prawda – ma zupełnie inny wygląd. Chciałem szukać nowego źródła wody myśląc, że wszystkie dotychczas znane zostały zatrute. Paranoja mówiła mi, iż znajdę je 5000 metrów nad poziomem morza. Szedłem więc w góry. Tylko że w Polsce nie ma tak wysokich gór. Paranoja mówiła mi, że znajdę. Odstawienie leków to ekstremalna sytuacja – są mi potrzebne. Mój mózg, obciążony genetycznie i okaleczony szaloną młodością, wydziela za dużo jakiejś substancji. Stąd rodzą się urojenia. Leki skutecznie hamują wydzielanie się tego czegoś i nikt w głowie nie opowiada mi makabrycznych historii, a moje zmysły wolne są od halucynacji. Już nigdy nie wyzdrowieję. Moje geny mają jakąś wadę, a szalona młodość jeszcze to upośledzenie spotęgowała. Jedyne wyjście to brać lekarstwa. Regularnie i systematycznie. Ciekawe jak to jest być w 100% zdrowym. Życie bez 1000 tabletek rocznie. Lekarstwa to istotny drobiazg – moja podstawowa potrzeba.

TRZEBA PRACOWAĆ
Na tym spotkaniu warsztatowym napisaliśmy po dwa teksty. Dużym obszarem życia ludzkiego jest praca. Czy to dla siebie, czy dla pracodawcy, czy z pasji, czy z musu. Jakkolwiek w wieku produkcyjnym trzeba zarabiać pieniądze, by mieć co jeść i pić, gdzie mieszkać itd. Od najmłodszych lat wdraża się jednostkę do obowiązkowości. Lub też sami podejmujemy działanie mające na celu przyniesienie nam wymiernych korzyści. W dorosłym życiu trzeba pracować.

Jestem poczuciem obowiązkowości Jurka. Wszystko idzie do przodu. Sprawy, jak koła zębate chwytają uścisk i obracają turbiny, poruszające tłoki wielkiej maszynerii. Nie tracę czasu, nie marnotrawię go na zwiedzanie sufitu, słuchanie radia, czy palenie papierosów. Zarabiam pieniądze, bez których życie jest niemożliwe. Pieniądze są zarazem najprostszym wykładnikiem wartościowania. Mam wielu znajomych, kolegów – bliższych lub dalszych – nie tylko od fajki czy kieliszka. Łączy nas wspólny cel. Czy jesteś na swoim, czy cudze buty pastujesz, ma znaczenie owszem. Jestem trybikiem w społecznej machinie postępu. Pracuję rzetelnie i uczciwie. Gdy się za coś biorę, to chcę to robić dobrze. Zawsze odkładam narzędzia na swoje miejsce. Chaos na stanowisku pracy jest bardzo niepożądany. Praca zapewnia mi solidny trening, pracuję jakbym był na zajęciach z fitnessu – skłony, przysiady, podnoszenie ciężarów – mam to wszystko, a co więcej: zapłacą za pracę moich mięśni i za ilość zainwestowanych godzin. Najokropniejsze są poranne zmiany, gdy trzeba wstać jeszcze w nocy, by z początkiem nowego dnia rozpocząć pracę. Ktoś śpiewa wtedy dla mnie: „i tak warto żyć”. Gdy pomyślę, że trzeba będzie pracować przez 40 lat, jestem przerażony. Z każdym dniem ten dystans się skraca. Dystans mierzony czasem. Poczucie dobrze spełnionego obowiązku jest bardzo przyjemne. Czuję to wracając do domu, głodny i zmęczony. Wiem, że pan Bóg szanuje pracę i przed każdym dniem modlę się do Niego, by pozwolił uniknąć błędu. I wiecie co – to działa! Widzę Jego rękę i znaki jakie mi przesyła każdego dnia czy nocy. Boskie stworzenia pracują – łatwo to sobie uświadomić, na przykład patrząc na konia czy psa.

niedziela, 5 stycznia 2020

KRÓTKIE WYPISKI


DUGOPIS
MIÓD
WSTĄŻKA BŁĘKITNA
LAKIER DO PAZNOKCI
ROCZNIK „POLITYKI”

Kilka krótkich wypisek. Motyw wstążki oparłem na Janie Jakubie Rousseau. Tych kilka słów, z pewnej perspektywy, to wiele. Wyobraźnia chyba nie ma ograniczeń.

Kupię ładny długopis. Będę miał motywację do pisania. Przecież muszę jakoś wykorzystać te cudowne narzędzie. Pełen atramentu, który doda moim słowom siły. Będę pisał wersy – najlepiej do rymu i przepiszę je później ze trzy razy. Nigdy nie wezmę go do gęby by gryźć. To brzydki nałóg czy zwyczaj. Widuję takich co wkładają do ust długopis – cóż – pewnie głupio się uśmiechają.
Kupiłem litrowy słoik miodu wielokwiatowego. Teraz przed snem zlizuję dwie łyżeczki i marzę o oceanicznej plaży w Kalifornii. Pszczółki – moje miodowe przyjaciółki. Podziwiam tych ludzi co wkładają ręce do ula, by wyjąć plaster cudownie złocistego produktu.
Błękitna wstążka – normalnie dramat – była kradziona jakiejś wielkiej pani. Kupiłem ją od pasera, który po wypłynięciu faktu kradzieży, zwalił winę na jej służącą – że to od niej ją otrzymał. Chociaż się wyparła, było słowo przeciw słowu. A że się znali to dawało do myślenia. Sprawa ucichła, a ja wstążkę muszę zwrócić.
Zmyj z włosów żel, a z paznokci lakier. Kupiłem koledze prezent na urodziny – czarny lakier do paznokci. On ma siostrę i malują się z nudy. Trochę trudno mi to zrozumieć, ale mi też zdarzyło się popełniać głupstwa. Lubię go więc dałem mu w ten sposób do zrozumienia, że go akceptuję takim jaki jest.
Jedyne co mnie łączy z polityką to złe wybory. Kupiłem cały rocznik. Cena była okazyjna, a jak poleżą trochę na regale w piwnicy, to nabiorą mocy. Będę mógł je sprzedać z zyskiem. To inwestycja długo planowa, nawet nie zamierzam ich czytać.

sobota, 4 stycznia 2020

OKULARY - INSTRUKCJA OBSŁUGI


7.05.2018r.
OKULARY – INSTRUKCJA OBSŁUGI
Kolejny mój tekst. Jego wymowa może przysporzyć mi.. hm.. może nie wrogów.. ale niechętnych sympatyków. Rozumiem, że lata lecą a człowiek się starzeje, żeby nie rzec, iż się psuje. Tu zaczyna boleć, tego trzeba sobie odmówić bo zacznie piec, np. w żołądku. Ale po pierwsze chodzi o wzrok – najważniejszy zmysł. Pamiętam jak kiedyś po nocnej zmianie i wypiciu dwóch piw (po pracy, wracając) musiałem iść na badanie wzroku. Skończyło się na tym, że powiedziałem, że wrócę tu jutro bo badanie nie jest miarodajne. Chcieli mnie skierować chyba do okulisty, tak słabo czytałem z tablicy cyferki czy literki. Rozumiem noszących okulary. Mama do czytania musi mieć. Wujek ma takie progresywne. Moja wymarzona jedna jedyna też na fotografiach w okularach. Tak to często bywa, że trzeba nosić by nie było jeszcze gorzej. Oto wynik ćwiczenia.

Pingle okrągłe, okulary kwadratowe. Cóż mogę rzec? Do twarzy ci w okularach. Ładnie podkreślają szlachetny kształt twojej czaszki. Tylko pewnie problemy rodzą się gdy zaparują. Parowałyby na pewno gdybyś miał jeszcze maskę smogową. Noszenie okularów jest porównywalne do sytuacji, w której zmuszony jesteś brać leki co dnia, do końca życia. Ale wygląda się w nich jakby na trochę inteligentniejszego. Lata lecą – sam wiem to najlepiej. Lata lecą, a ja nie młodnieję. Na badaniu wzroku w przychodni obraz się rozmywa i mylę zero z szóstką. Piguła kiwa głową i mówi: „aha, szóstka”. No co poradzić? Przeczytane książki przy bladym świetle jarzeniówek zrobiły swoje. Jak dadzą mi Nobla to będę miał siedem dioptrii czy coś. O tych lecących latach na karku już nie wspomnę. A i po pierwsze – umrę młodo – dlatego nie dostanę Nobla. Przeszkodą nie będzie nawet kiepska pamięć i lenistwo. Jednak wróćmy do meritum – okulary. Więc nie chciałbym ich nigdy nosić. Nie wiem jak to jest, chyba tylko po doświadczeniach z okularami przeciwsłonecznymi. Cóż mogę rzec? - ograniczają widoczność i potykam się szurając butami. Okulary w ich najwyższym sensie są błogosławieństwem. Lubię czytać, a przecież lata lecą. Będę musiał jednego dnia złożyć wizytę okuliście by przepisał mi jakieś szkiełka. Chociaż mój tato do sześćdziesiątki czytał bez okularów. Tylko On w ogóle był większy ode mnie. Co tu dużo gadać – włóż na nos, wyreguluj ostrość i noś je z dumą najlepiej. Dobrawszy je uprzednio odpowiednio do kształtu twarzy. Najpewniej zasięgnij rady profesjonalnego wizażysty. Ciekawe jak kobiety na to reagują: czy myślą, że to wada, czy raczej, że dodają uroku. Wada wyklucza ze stada, rzekłby Spartiata. Jednak zmieniły się czasy i na słowiańskich ziemiach mamy inną tradycję. Aha, jeszcze spraw sobie ładne etui gdy często je zdejmujesz.

Tak szczerze to widzę dobrze na jedno oko – lewe, drugie jest puste, bo straciłem ząb oczny. Także widzę na dwa ale niezupełnie. To dygresja o tym jak ważne są zęby. Śniło mi się kiedyś, że właśnie widzę tylko na jedno oko i krzyczałem: I'm blind! Jak w tej piosence zespołu KORN. Moja szczerość bywa brutalna. Nie gniewam się na wszystkich noszących okulary. Rozumiem. Wy też nie gniewajcie się na mnie, chociaż mnie pewnie nikt nie zrozumie. Ale tylko siebie nie muszę zawieść. I obiecuję – nie zawiodę.

czwartek, 2 stycznia 2020

JEDNA PRAWDA


8.01.2018r.
JEDNA PRAWDA
Na pytanie – co jest w życiu najważniejsze? - ciśnie się na usta kilka odpowiedzi. Zdrowie i rodzina. Pieniądze. Woda, chleb, mięso. Warzywa i ruch. Ktoś odpowie, iż w tej kwestii należy być elastycznym i odpowiednio do momentu wybierać to, co ma największe znaczenie. Dowiadujemy się więc, że nie ma uniwersalnej odpowiedzi. Można zdobyć się na dwa słowa, na które nie zdobędą się nigdy ludzie banalni – nie wiem. To pytanie ma zbiór wspólny z tematem kolejnego ćwiczenia warsztatowego. Trzeba było nadać treść jednej prawdzie. Ja – na podobieństwo filozofom – podzieliłem ten głos na cztery, a nawet więcej części składowych. Pamiętam, gdy byłem dzieckiem, nie dzieliłem, zjadałem na raz cały sens życia. Ale bawiąc się słowem, dzielenie tematu ma nieodparty wdzięk. Oparłem się w tym ćwiczeniu na moim kodeksie, który stworzyłem ponad dziesięć lat temu. Marzyłem wówczas o Zakonie Walecznych Orłów – Krvavych Orłóv i rozwieszałem sztandar wartości ponad nimi. Na podobieństwo przykazań kościelnych stworzyłem nonalog – dziewięć zasad, z których kilka jest jeszcze drobniej podzielonych, by dodać jasności całościowemu wykładowi. Znalazłem przystojnie pasujące motto wśród mów Zaratustry i wypunktowałem zasady zgodne z moim pojmowaniem świata i sumieniem. Później napisałem króciutki poemat pod tytułem Dziewięć zasad i rymując wpisałem w niego treść moich poglądów. Można go czytać gdzieś w głębi mojego bloga.

Nie ma ideału. Prawda transcendentalna jest nieosiągalna, wykracza poza zakres poznania. Do jej rdzenia można się jedynie zbliżyć. Tak myślę. Stworzyłem dziewięć zasad, które obowiązują mnie w życiu.
Po pierwsze to siła i honor – rzeczy święte. Szybkość pomnożona do kwadratu. Masa. Kolejno wszystko co służy do walki. Broń biała, broń palna i broń pancerna. Broni nuklearnej nie licząc, bo to porażka każdej ze stron mogąca przyspieszyć dzień Apokalipsy św. Jana. Honor, gdy to pisałem, stąpał schodami w dół.
Drugie – to lojalność – to oddanie, wierność i jeszcze przestrzeganie prawa.
Trzecie – braterstwo – rodzeństwo, kuzynostwo i tak dalej.
Czwarte to święty szacunek, czyli cześć, poważanie, uznanie i mydło.
Piąte – uczciwość i rzetelność – podzielone drobniej by dokładnie wiedzieć co mam na myśli.
Szóste, to co najpiękniejsze – przyjaźń i miłość. Przyjaźń cenię drożej. Chcę tak i lubię. Miłość to jedna jedyna wymarzona ze snu dziewczyna. To też najważniejsza w życiu rodzina.
Siódme – najwyższa nadzieja – gdy moja wola rzeknie wreszcie – tak właśnie chciałam. Wyzwolenie człowieka od zemsty, oto co mi jest mostem ku najwyższej nadziei i tęczą po długiej słocie. Stań się kim jesteś.
Ósme. Te dwa fenomeny godzą się dobrze jedno z drugiem. Zabawa i nienawiść – gra, odraza, taniec, wstręt, rozrywka, wrogość.
Dziewięć – twórczość – to woda z nieba, promienie słońca, miękkość wiatru co nie przeszkadza wszystkim twórcom twardym być i nie mieć w sobie nic twardego.

Jam jest zakonem dla swoich tylko ludzi, nie jestem prawem dla wszystkich. Wszakże kto do mnie należy, winien być człowiekiem o mocnych kościach i lekkich stopach - ochoczy zarówno do wojny, jak i do uczty, nie mruk ani ospały marzyciel, gotów zarówno do rzeczy najcięższych, jak i do uczty - zdrowy a krzepki.
Wszystko co najlepsze, należy do moich ludzi i do mnie, a gdy nam tego nie dadzą, weźmiemy to sobie: najlepszy pokarm, najczystsze niebo, najtęższe myśli, najpiękniejsze kobiety!
Tako rzecze Zaratustra

SZTORM WEDŁUG JOSEPHA CONRADA


4.12.2017r.
SZTORM według Josepha CONRADA
Dziś kolejne ćwiczenie. Byłem szczerze pochwalony za tekst. Początkowo czytaliśmy fragmenty prozy wielkiego pisarza, mieliśmy się nimi zainspirować i napisać coś od siebie. W podobnej tematyce. Nigdy nie płynąłem okrętem, nie wiem jak to jest na morzu. Nie znam nomenklatury marinistycznej. Jednak zainspirowawszy się poczułem to na chwilę i napisałem. Bardzo cenię Josepha CONRADA, jednak wbrew powszechnemu mniemaniu, mam Go za angielskiego pisarza. Z powodu języka w jakim tworzył. To mi jest wyznacznikiem. Szanuję również polską krew w jego żyłach. Jego powieść Lord Jim czytałem dwukrotnie, za pierwszym razem się wzruszyłem, za drugim – interpretując pod wpływem opinii, iż jeden błąd może zaważyć na całej przyszłości, na całym życiu człowieka. Ktoś mądry powiedział mi, że trzeba żyć teraźniejszością, to recepta na zapomnienie o przeszłości. To racja, ale przeszłość rzuca cień na dziś, już pisałem – cytując jednego z moich ulubionych muzyków Jacoobiego Shaddixa – nigdy nie uciekniesz przed przeszłością. Ja nie zamierzam uciekać. Prędzej umrę tak jak stoję niż będę żył na kolanach. Myślę też, że wielu z nas zasługuje na drugą szansę. Tak od razu kogoś skreślając możemy wyrządzić krzywdę. Ale to już każdego kwestia osobista. To mój tekst sprzed ponad dwóch lat.

Gloria płynęła pod pełnymi żaglami. Pruła fale jednostajnym tempem. Wyglądała pięknie na tle jasnego, błękitnego nieba, które z rzadka przykrywały białe, kłębiaste chmurki. Drugim żywiołem ograniczającym wyobraźnię obserwatorów było pełne morze. Szmaragdowe i szafirowe fale rozbijały się o burty i dziób okrętu. Gloria była trzymasztową fregatą z załogą składającą się z trzydziestu osób. Jej kapitanem był Rene de Fleury – Francuz. Miał około czterdziestu trzech lat, był wysoki, dobrze zbudowany. Twarz miał ogorzałą od równikowego słońca, pooraną bruzdami zmarszczek wyraźnych jak blizny. Na czole zaczynała się pięciolinia, w kącikach oczu czaiła się mocno wyryta rozkosz pływania. Stał pewnie na nogach i plecy miał wyprostowane. Szeroki w barkach i pasie. Ubrany w biało-niebieską koszulkę w poziome paski i granatową kurtkę z wydatnym kołnierzem. Spodnie również koloru granatowego z flaneli odsłaniały białe skarpety. Na szerokich ale niewielkiego rozmiaru stopach miał czarne, skórzane buty wiązane na sznurowadła.
Przyglądał się linii horyzontu paląc tytoń w dużej, drewnianej fajce. Wypuszczał co chwilę z płuc kłęby gęstego, niebieskiego dymu. Stał na kadłubie trzymając się liny naciągającej jeden z żagli. Zbliżył się do niego pierwszy oficer – pan de Croix, również palący fajkę. Obaj zaciągnęli się głęboko patrząc w linie gdzie morze zbiegało się z niebem.
  • Coś zwiastuje niepogodę – pierwszy odezwał się de Croix
  • Tak, jakieś zmętnienie na horyzoncie i niebo tam sinieje.
  • Właśnie, nad nami jest jeszcze czyste, z rzadka przetkane chmurkami, ale tam czai się burza.
  • Też tak myślę – odpowiedział kapitan.
Zapadła chwila milczenia. Obaj w jednym momencie myśleli o tym samym – o ładunku. Drogocenne kamienie, złoto i perły wiezione dla króla Francji znajdowały się pod pokładem. Miały zasilić kasę monarchy, którego potrzeby rosły z dnia na dzień. Kapitan de Fleury wiózł przez ocean, prosto z Meksyku do swojej ojczyzny, kilkanaście wypchanych po brzegi skrzyń.
  • Jeżeli złapie nas na pełnym morzu sztorm – jak się teraz spodziewam – to możemy nie dowieźć naszego ładunku – rzekł kapitan.
  • To byłaby wielka strata dla naszego monarchy – odpowiedział pierwszy oficer wypuszczając kłęby dymu ze spierzchniętych ust.
De Croix był starszy od kapitana , miał czterdzieści sześć lat. Jednak niższy i słabiej zbudowany. Palił nałogowo ogromne ilości tytoniu, a podczas pobytu w Meksyku nie odmawiał sobie zajadania kaktusowych pigułek. W kajucie miał zawsze butelkę rumu – był więc nałogowcem na całego. Używki zjadały go, dlatego jego sylwetka nie miała tyle wyrazu siły, co osoba kapitana. Jednakowoż, gdy przychodziło do trudnych wyzwań, które na morzu często napotykają podróżnika, pierwszy oficer odznaczał się wyjątkową odwagą i cała załoga żywiła szacunek dla jego niezłomnego charakteru.
Płynęli dalej na pełnych żaglach, ale kapitan skończywszy rozmowę z pierwszym oficerem, nie gasząc fajki szedł w stronę koła sterowego. Idąc wydawał głośno, mocnym barytonem, rozkazy.
  • Zwijać żagle, ster prawo na burt.
Marynarze bez mrużenia oczu czy ociągania się spełniali polecenia kapitana.
  • Zbiórka za pięć minut, na mostku, dla oficerów – zarządził de Fleury
Po pięciu minutach na mostku kapitańskim zgromadziło się siedmiu oficerów Glorii. Fregaty króla Francji. Kapitan zabrał głos:
  • Panowie, może być tak, że wpłyniemy w oko cyklonu. Człowiek wobec żywiołów bywa bezsilny, ale my musimy stawić czoła burzy, którą zwiastuje nam to sine niebo na bliskim horyzoncie. Szalupy ratunkowe nie wchodzą w grę. Jak starożytni Spartanie wracamy z tarczą albo na niej. Wieziemy zbyt cenny ładunek, żeby się targować. Żagle już zwinięte, sterujemy tak by ominąć burzę, ale nie wiemy jak daleko się rozciąga. Musimy stawić czoła okolicznościom i zachować spokój.
Kapitan skończył i rozpalał dużą, drewnianą fajkę. Oficerowie rozeszli się. De Croix był już w swojej kajucie i nalewał szklankę rumu. „Muszę się pokrzepić” myślał pijąc. Gloria wpływała w strefę burzową. Niebo nagle zaszło ciemnogranatowym kolorem, a czarne chmury zderzały się hałasując gromami i rozdzierając nieboskłon błyskawicami. W mgnieniu oka okręt znalazł się w oku sztormu. Szalała burza, hałas gromów był przerażający, jakby staczały się lawiny głazów. Błyskawice raz po raz strzelały z czarnych jak noc chmur. Deszcz lał na potęgę jakby hordy boskich archaniołów musiały zapłakać nagle i jednocześnie.
Marynarze chwytali się wszystkiego co dawało uczucie stabilności. Gloria – wielka trzymasztowa fregata, zdała się nagle kruchą łupinką rzucaną przez fale. Brunatne morze rozbijało się o dziób okrętu chlapiąc wodą o pokład. Kapitan stał przy sterze walcząc z rozszalałym kołem. Jedna z błyskawic rozdarłszy niebo trafiła prosto w pokład Glorii. Po niej zwalił się jak lawina grom. W kilka sekund zjawił się ogień. Środkowy maszt zaczął się palić...itd.